Ty chudzielcu! Czyli nic w tym złego, że sobie pokomentuję...

Ty chudzielcu! Czyli nic w tym złego, że sobie pokomentuję...



Cześć, cześć, nadeszła pora na kolejny wpis!
Długo się zastanawiałam, czy aby na pewno o tym pisać. Nie chciałabym zostać źle zrozumiana. Według mnie każdy ma prawo do tego, by wyglądać jak wygląda. Nikt nie powinien ingerować, a już na pewno komentować wagi drugiej osoby. Prawda jest taka, że czy koleżanka Asia waży 45 kg czy 70 kg, to mnie to całkowicie nie interesuje, bo i dlaczego miałoby interesować. Oczywiście, są takie chwile, gdy z czystej troski włączamy się w problemy bliskich nam osób. Jeżeli taka przykładowa Asia ma problemy ze zdrowiem, które wynikają bezpośrednio z jej wagi (jest zbyt chuda lub zbyt otyła), to okej, wszystko z nami w porządku, że się martwimy i chcemy pomóc! W takim wypadku można i nawet należałoby w delikatny sposób zasugerować pewne zmiany. Ale, ale, ale... Post zupełnie nie o tym. :) Tzn. o tym, ale jednak o czymś innym. 
Jestem wysoka (bardzo, bardzo długo mi zeszło, żeby to zaakceptować, a właściwie dalej z tym walczę) i szczupła - aktualnie 1,78cm i 64kg. Tak z ręką na sercu mogę powiedzieć, że przytyłam dopiero całkiem niedawno. Niestety długi czas borykałam się z byciem chudą. Odkąd zaczęłam dorastać i mój wzrost się zwiększał a waga stała w miejscu, usłyszałam milion przeróżnych tekstów na temat tego, jak wyglądam. Wiecie takie typowe hasełka typu: "Ale jesteś chuda!", "Czy ty cokolwiek jesz?!" - to usłyszałam od nauczycielki angielskiego, w trakcie lekcji, przy wszystkich, tak, serio... "Ty to jesteś sama skóra i kości", "Ważysz za mało", "Dlaczego jesteś taka chuda?", "Masz anoreksję?/Będziesz mieć anoreksję?", "Zobaczysz! Rozchorujesz się i anoreksja murowana!" itp., itd. (pominę milczeniem fakt, iż osoby to mówiące nie mają pojęcia na temat powodów występowania zaburzeń odżywiania, ok?)
Nie muszę chyba dodawać, że moja waga nigdy nie brała się stąd, że się odchudzałam. Nigdy też nie byłam zwolenniczką bardzo szczupłej figury, lubiłam i lubię tzw. kobiece kształty. Raz w życiu przez dwa tygodnie nie jadłam słodyczy i smażonych potraw, żeby zmieścić się na 100% w sukienkę na studniówkę. To by było na tyle, jeśli chodzi o moje jakiekolwiek życiowe "diety". Niestety, byłam wysoką i szczupłą nastolatką. Często czułam się jak taki patyczak. Brak mi było pewności siebie i nie wiedziałam, jak odpowiadać innym, gdy krytykowali mój wygląd. Muszę przyznać, że może 1% z tych wypowiadanych w moim kierunków tekstów było podszytych troską. Cała reszta wiązała się zwykle z grymasem na twarzy i jakby wytykaniem mi czegoś, na co i tak nie miałam wpływu. Dzisiaj jestem wdzięczna matce naturze, że mogłam i nadal mogę bezkarnie zjeść to, na co mam ochotę i nie odbije się to na mojej wadze. Chociaż mój brzuch i pośladki wymagają ćwiczeń, bo jędrności to im brak, to mimo to moja figura wygląda naprawdę ok. 
Spróbujmy się jednak skupić na czymś, co nigdy nie dawało mi spokoju. Czy Wy też zauważyliście, że osobom otyłym nie można zwracać uwagi na ich dodatkowe kilogramy? Takie krytykowanie jest raczej niekulturalne i oczywiście sama się z tym zgadzam. Wydaje mi się, że każdy - czy to chudy, czy otyły - posiada w domu lustro i doskonale wie, jak wygląda. Ale jeśli chodzi o osoby, które są szczupłe - ooo, tutaj ta zasada w ogóle nie obowiązuje! Serio, czy ktokolwiek zastanowił się nad tym, że takim krytykowaniem niskiej wagi potrafi ranić drugą osobę? Spotkała mnie kiedyś przykra sytuacja. Wyobraźcie sobie, że chciałam pójść z dwiema koleżankami na basen. Nie przepadałam za chodzeniem w pojedynkę, zresztą w towarzystwie zawsze weselej, prawda? No i idąc tym tokiem myślenia zaproponowałam kumpelkom, żebyśmy wybrały się razem na pływalnię. Wiecie co wtedy usłyszałam? "Ja z tobą nie pójdę, bo jesteś zbyt chuda. Nie rozbiorę się do stroju przy tobie"... No comments. Oczywiście do wyjścia na basen nie doszło przez następny rok czy dwa, aż kiedyś, siłą rzeczy, musiałyśmy pojawić się na basenie w tym samym czasie i wiecie co? Obie przeżyły, nic im się nie stało, mimo iż obok nich byłam ja, CHUDA, w stroju kąpielowym. ;-) Czy taka sytuacja miałaby miejsce, gdybym ważyła więcej niż one? Czy wtedy też usłyszałabym, że nie pokażą się przy mnie w stroju, bo jestem za gruba? Nie sądzę. Jednak ja byłam szczupła, więc według niektórych, można było mi powiedzieć to i tamto.
No ale do rzeczy - dlaczego komentowanie wagi osoby otyłej jest wszędzie krytykowane, a komentowanie niskiej wagi swojej koleżanki już jest okej? Spotkaliście się kiedykolwiek z głoszonymi hasłami, że to niegrzeczne i nieładne, i niefajne, i niekulturalne krytykować grubsze osoby? Podnoszę rękę w górę, bo się spotkałam i to tyyyyyle razy. A słyszeliście, żeby ktoś kiedyś mówił, że nie wolno krytykować chudych? Ja nie. ;-) 
I o to właśnie mi chodzi. Nie jest ważne to, że koleżanka powie, że jesteś chuda i jest to wyraz zazdrości. Tak sobie można tłumaczyć - ktoś zazdrości. Ale czy to cokolwiek zmienia? Komentarz negatywnie odnoszący się do naszego wyglądu boli tak samo, nieważne czy jest zazdrością, złośliwością czy nieumiejętnie wyrażaną formą troski. Wiele z nas borykało lub boryka się nadal z własnymi kilogramami - czy jest ich za mało, czy za dużo. I uwierzcie - może się tak zdarzyć, że mimo zjadanych ton pożywienia, waga ani drgnie. 
Mnóstwo było sytuacji, gdy czułam się źle z samą sobą. Z moją wagą. Byłam już żyrafą, skórą z kośćmi, anorektyczką i co tam jeszcze ludzie sobie wymyślili. Różne komentarze dochodziły do mnie od podstawówki po dorosłość. Teraz już wiem, że o ciało trzeba dbać, ale czasami nie da się pewnych cech zmienić. Akceptujmy siebie i innych. Dajmy żyć innym. Wystrzegajmy się komentarzy na temat wagi i tych grubszych, i tych chudszych. Nigdy nie wiemy, z czym się zmagają i czy ten nasz jeden, z pozoru niewinny komentarz, nie spowoduje całej lawiny niepotrzebnych myśli i niepewności siebie.






Pizzy z ananasem powinno się zabronić!

Pizzy z ananasem powinno się zabronić!

Witam się i na wstępie chcę zaznaczyć, że tytuł zupełnie nie oddaje mojego zdania.
Jakiś czas temu na pewnym forum natknęłam się na post na temat pizzy. O ile konwersacje tego typu odnoszą się do polecanych pizzerii czy przepisów na ciasto, o nowych smakach, które warto wypróbować, lub którego lokalu należałoby unikać ze względu na możliwe zatrucie to ok - takie wpisy są przydatne i uważam, że może ich sobie być w sieci multum. Niestety we wspomnianym przeze mnie poście zupełnie nie chodziło o to, by komuś doradzić czy o coś zapytać. Wiecie co autor miał na myśli? Otóż podobno pizza hawajska w ogóle nie powinna istnieć! Ba, coraz częściej spotkać się można z utworzonymi podstronkami, np. na portalach społecznościowych, nawołujących do zabronienia sprzedaży hawajskiej pizzy. ;-) Dobra, dobra, spieszę wyjaśnić, że doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że w głównej mierze są to tylko niewinne żarty. Nikomu nie można tego zabronić. Samo obwinianie kawałka ciasta z ananasem i szynką za zło tego świata zupełnie mnie nie rani, bo i czemu miałoby. Wiecie co jest najgorsze? Ludzie mają ogromny problem z tym, że ktoś taką opcję z menu lubi i wybiera. Serio, wyobraźcie sobie te zdziwione twarze i szeroko otwarte oczy, gdy na imprezie w trakcie wybierania pizzy na dowóz rzucisz hasłem "to może hawajska?"... Tego nie da się opisać. Nieraz mnie to spotkało i przyznam szczerze, że niejednokrotnie czułam się głupio, że akurat takie składniki mi odpowiadają. To dopiero problemy XXI wieku, co? Prawdę mówiąc nikomu nie powinno robić różnicy, co jedzą inni, o ile nie wyrządzają tym sobie lub innym krzywdy. Czemu ludzie tak burzą się o tego ananasa? Przecież to taki smaczny i niewinny niczemu owoc. Czy naprawdę pizza zawsze składa się wyłącznie z pomidorowego sosu, pieczarek, szynki i sera? Istnieje tak wiele możliwych składników, że to się w głowie nie mieści. Kiełbasa, jajko, szpinak, rukola (właśnie, rukola? hello, to naprawdę mieści się wyżej w rankingu? :( ), owoce morza, fasola, no tysiące do wyboru. I nic nie jest tak hejtowane, jak ten biedny, słodki ananas... 
Tworzę tego posta pół żartem, pół serio. Możecie się śmiać, ja zawsze dla siebie wybieram hawajską. Słodko - słona pizza to dla mnie połączenie idealne. Szkoda, że wraz z moim wyborem zawsze dostanę "ech" od znajomych w pakiecie. ;-)

Tutti Santi - moja ulubiona pizzeria :)





Moja aktualna pielęgnacja z La Roche - Posay

Moja aktualna pielęgnacja z La Roche - Posay



W dzisiejszym poście chciałabym przedstawić moją pielęgnację twarzy. Kosmetyki opisane przeze mnie pochodzą z jednej serii, ponieważ chciałabym, żeby wpis ten był przejrzysty. Oczywiście posiadam też produkty innych marek, ale o tym innym razem.
La Roche - Posay to jedna z moich ulubionych firm już od dłuższego czasu. Niestety nie każdy kosmetyk sprawdził się u mnie w 100%. Aktualnie posiadam trzy produkty, które zaraz Wam opiszę. Chciałabym jedynie wspomnieć, iż ceny przeze mnie podane są cenami orientacyjnymi i z reguły różnią się w każdej aptece, dlatego warto polować na dostępne promocje.

1) Krem Effaclar Duo (+) - jest to krem, który pomaga nam w walce z niedoskonałościami skóry twarzy. Mogę go polecić z ręką na sercu. To jedyny krem (oprócz typowo aptecznego na receptę), który działa cuda. Dzięki niemu pozbyłam się mnóstwa nieprzyjaciół ze swojej twarzy. Używam go na noc, ponieważ moja cera bardzo się przetłuszcza i za dnia w połączeniu z Effaclarem efekt byłby kiepski. Producent oferuje nam także krem typowo na dzień z efektem lekkiego podkładu. Ja go nie używałam i nie wiem, czy się skuszę. Kuracja na noc bardzo mi odpowiada. :) Trzeba przyznać, że produkt ten nie ściąga nam skóry w nieprzyjemny sposób, nie powoduje podrażnień, jest delikatny mimo swojego mocnego działania przeciwko niedoskonałościom. W Internecie można się spotkać z mnóstwem pozytywnych opinii i myślę, że mówi to samo za siebie - krem jest warty uwagi!
Cena: ok. 40zł (ja kupiłam w zestawie z żelem do mycia twarzy (50ml) za 50zł)
Pojemność: 40ml

2) Żel do mycia twarzy Effaclar - to właśnie ten produkt, o którym wspomniałam wyżej. Dołączony był w komplecie do kremu, jego pojemność była niewielka, zaledwie 50 ml, więc jak na żel do twarzy to trochę kiepsko - tak pomyślałam w pierwszej chwili. Jednak bardzo miło się zaskoczyłam, gdyż miniaturka ta wystarczyła mi na naprawdę długo - około 2 miesięcy. Miałam pewne obawy, czy przypadkiem nie zepsuję sobie cery, bałam się tzw. "zapchania". Zwykle używałam pianki do mycia, bo była delikatna i nie powodowała u mnie wysypu krostek. Moja cera nie akceptowała nigdy typowych, gęstych żeli. Effaclar natomiast daje mi uczucie świeżości, nie ściąga skóry i co najważniejsze  - współgra z kremem. Na jeszcze lepsze efekty oczyszczonej twarzy nie trzeba było długo czekać. Gdy moje opakowanie było już puste, z czystym sumieniem kupiłam mojego pełnowymiarowego ulubieńca. Myślałam o mniejszej pojemności, ale znów trafiłam na promocję (ta marka często ma w swojej ofercie różne obniżki co jest korzystne dla portfela, bo regularne ceny mogą niektórym wydać się zbyt wysokie) i dorwałam dużą butelkę za 40zł. Od tego czasu minęło już prawie 4 miesiące a ja nadal cieszę się moim kosmetykiem, to naprawdę opłacalny zakup.
Cena: 40-50zł
Pojemność: 400ml

3) Effaclar oczyszczający płyn micelarny - postanowiłam go kupić, ponieważ już wiele razy ta seria była dla mnie pomocna. W tym przypadku niestety muszę powiedzieć krótko i prawdziwie - płyn ten nie robi na mojej skórze niczego oprócz opornego zmycia make-upu. Jedyną zaletą, jaką mogę podać to to, że nie podrażnia skóry, za to moje oczy zawsze są zaczerwienione po jego użyciu. Zanim zdejmie się nim makijaż, trzeba poświęcić sporo czasu i pocierać twarz wacikiem, co może prowadzić do drobnych uszkodzeń. Osobiście od płynu micelarnego oczekuję, że z łatwością pozbędzie się resztek kosmetyków z twarzy. Do tego produktu już na pewno nie wrócę. W jego cenie mogę zakupić płyn innej marki, który jest moim numerem jeden i bardzo żałuję, że go na jakiś czas odstawiłam. Oczywiście Effaclar również nie przyczynia się do powstawania zaskórników i jeżeli chodzi o samo odświeżenie twarzy bez konieczności zmycia np. podkładu, to może się sprawdzić.
Cena: 40-50zł
Pojemność: 400ml

Na ten moment to wszystkie produkty tej marki, które posiadam. Zdarzyło mi się również testować inne kremy, ale aktualnie ich nie używam, dlatego nie ujęłam ich w moim zestawieniu. Podsumowując - polecam kosmetyki La Roche - Posay, a już na pewno warto poszukać dostępnych próbek i samemu je przetestować. Na tym kończę swój wpis, a już niedługo wspomnę o moim micelarnym ulubieńcu! ;-)
PMS, czyli jak z kobiety zmieniam się w wilka...

PMS, czyli jak z kobiety zmieniam się w wilka...

Witam się z Wami w ten poniedziałkowy wieczór.
Godzina 20:25 to wspaniały czas, by pożreć właśnie całą miskę popcornu, prawda? Siedzę i czekam na "Projekt Lady" w tv - może chociaż tam powiedzą mi, jak stać się damą w te trudne dni. ;-) A trudne dni to nawet nie sam okres, bo to przechodzę nadzwyczaj łagodnie. Jednym z najgorszych momentów w trakcie miesiąca (oprócz, rzecz jasna, jego końcówki z pustym kontem bankowym) jest dla mnie moment zbliżającej się miesiączki, czyli u mnie tzw. PMS. Wierzcie mi, z osoby, która zazwyczaj lubi zjeść dobrze, ale w granicach rozsądku, przeistaczam się w wilka, potwora, wszystkożercę. Właściwie mogłabym się pokusić o stwierdzenie, że byłabym w stanie pobić jakiś rekord.
No dobra, nie chcę nikogo przestraszyć. Prawda jest taka, że moi sąsiedzi dalej mają pełne lodówki i śpią raczej spokojnie, więc chyba nie jest ze mną AŻ TAK źle. Mimo wszystko za każdym razem zastanawiam się, jak bardzo hormony potrafią przemienić żartownisia z naprawdę pozytywnym podejściem do świata i życia (ja naprawdę myślę pozytywnie! tylko nie zawsze to widać ;-) ) w marudę, płaczka i wiecznego głodomora. 
Czy Wy też gromadzicie zapasy przekąsek na te dni? Jeżeli mówimy o mnie to tak, staram się zawsze mieć coś pod ręką - czy to owoce, czy słone przekąski (ostatnio zakochałam się w takich z dodatkiem Quinoa), czy czekoladę. Przygotowuję sobie domowe frytki, spaghetti, pizzę i nie mam wyrzutów sumienia. Jasne, każdy niezdrowy posiłek to taka rysa na moim samopoczuciu, tego nie da się pominąć. Jeszcze na studiach potrafiłam machnąć ręką na szkodliwe składniki, ale teraz to zupełnie inna bajka. Pech jest niestety taki, że mój mózg każe mi sięgać po te najgorsze rzeczy, ale staram się sprzeciwiać i szukam zdrowszych rozwiązań. 
Poza problemem wiecznego głodu, dopadają mnie i inne dolegliwości, które zwyczajnie sprawiają, że brakuje sił - ból głowy, podbrzusza, ogólne osłabienie, humory i humorki. Powiedzmy sobie szczerze, kto w takim stanie miałby ochotę na żarciki i nielimitowane zasoby energii... 
Właśnie dziś mam ten dzień. Za oknem było 30 stopni, w mieszkaniu wcale nie lepiej. A ja? Najchętniej usiadłabym w swoim zimowym onesie, wypiła kakao i zapłakała nad... no właśnie nie wiem nad czym, ale jak to nawet wytłumaczyć?!
Miałam dziś stworzyć post o produktach do brwi, bo brwi to coś, co naprawdę lubię malować. Swoje mam niestety jasne i delikatne, więc przetestowałam już sporo kosmetyków, by jak najlepiej je podkreślić. W ciągu dnia zdałam sobie jednak sprawę, że to zupełnie nie jest pomysł na dziś, nie i kropka. Mam ochotę się znów wygadać. Opisuję więc w skrócie swoje comiesięczne zmagania i w sumie od razu mi lepiej. Często odnoszę wrażenie, że PMS to jakiś temat tabu albo oznaka słabości. A przecież zapewne każda z kobiet stara się zapewnić organizmowi wszystko to, co potrzeba dla zdrowia. Ja się staram. Mimo to dopadają mnie te uciążliwe dolegliwości i... chcę to wykrzyczeć! ;-) PMS-ie odejdź sobie! Do widzenia, papa, żegnaj. Całe szczęście, że trwasz tylko chwilę...

melonik <3

tak się objawia PMS...

mniam, mniam... opakowanie już puste :)

kolorowy obiad

podzieliłam się z mężem ;-)

domowe nuggetsy z kurczaka 



Bitwa o bilety

Cześć!

Dzisiejszy dzień chyli się już ku końcowi. Była to szalenie emocjonująca sobota. Od dłuższego czasu ostrzyłam sobie pazurki na pewien koncert. Byłam przekonana, że szanse na to, że odbędzie się on w Polsce były małe. Jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałam się, że tym razem nasz kraj nie został pominięty i będziemy mogli cieszyć się cudownymi piosenkami na żywo. No i właśnie dziś ruszyła sprzedaż biletów. Haaahaaa, tak od razu to ona może nie ruszyła, ale o tym zaraz Wam opowiem. :) 
Jeżeli chodzi o muzykę, to przez długi, długi czas nie miałam swojego ulubionego wykonawcy czy zespołu. Generalnie słuchałam wszystkiego, co wpadło mi w ucho, zaczynając od disco-polo za dzieciaka (tak, tak, wiem... ale kto z nas nie oglądał disco relax w chyba niedzielne poranki w tv? ja z moim tatą - zawsze!), przez cokolwiek popularnego w wieku szkolnym po piosenki smutne, dające do myślenia, głównie o miłości i wkopujące w jeszcze większego doła po jakichś licealnych zawodach miłosnych. ;-) Była też muzyka klasyczna, szczerze mówiąc przerobiłam chyba wszelkie dostępne ludzkości gatunki. Zdarzało się, że konkretny zespół czy wykonawca wpadał na dłużej do mojej listy "ulubieńców", ale raczej nasze drogi po pewnym czasie się rozchodziły. 
Kiedyś, a było to już na studiach, zasłuchałam się w piosenkach Eda Sheerana. Nie był wtedy aż tak znanym piosenkarzem, a przynajmniej nie u nas. Wydaje mi się, że było to jakieś pięć lat temu. Nawet nie mogę sobie przypomnieć, którą piosenkę usłyszałam jako pierwszą i jak go odkryłam, ale bardzo szybko poczułam, że to jest TO czego szukam w muzyce. Wszystkie teksty do mnie przemawiały, szybko uczyłam się ich na pamięć i podśpiewywałam z Edem. Niektórym może się to wydać dziwne, ale zaczęłam tak bardzo "męczyć" jego twórczość, że mogłam każdego dnia słuchać na nowo tych samych piosenek i... w ogóle mi się nie nudziły. Stało się dla mnie codziennością i oczywistością, że w drodze na uczelnię, każdego ranka, na słuchawkach leci Ed. Wszystkie szare poranki, gorsze i lepsze dni, wszystkie dni bez energii, ale i te radosne i słoneczne miały jeden i ten sam podkład muzyczny, serio. Wiecie co jest najlepsze? Do dzisiaj mi to zostało. Gdy wychodzę z domu to obowiązkowo zakładam słuchawki, a tam zawsze Sheeran i Sheeran. Dzięki Ci dobry Boże, że wydał kilka płyt, bo jest z czego wybierać. ;-) Moja mała "obsesja" (tylko nie zrozumcie mnie źle, ja nie mam parcia na szukanie info o Edzie, nie śledzę jego losów, nie kupuję niczego z jego podobizną i mam na myśli jedynie, że obsesja dotyczy wyłącznie muzyki, którą tworzy i świetnie mu to wychodzi) doprowadziła do tego, że na własnym weselu pierwszy taniec wykonaliśmy z mężem do "Thinking out loud" oczywiście Eda S. Teraz, przy nowej płycie, chyba wybrałabym inny kawałek, ale ten pierwszy miał dla mnie znaczenie, ponieważ i tak wielokrotnie tańczyliśmy do niego we dwoje. 
Troszkę się rozpisałam, a to jeszcze nie koniec, a dopiero sam wstęp do dzisiejszej szalonej bitwy. Słuchajcie, sami widzicie, jak bardzo zależało mi na tym, by w końcu udać się na koncert. I... UDAŁO SIĘ! Zdobyliśmy bilety i 11 sierpnia 2018 roku jedziemy do Warszawy! Rzecz w tym, że dziś już prawie pogodziłam się z myślą, że bilety nie trafią w moje ręce. O godzinie 11:00 ruszyła sprzedaż na pewnym portalu. I mimo wcześniejszego zalogowania na stronie, tak po prostu nas wylogowało. Nic to, mówi się trudno i chcemy logować się ponownie a tu psikus - padły serwery. Nie było to dla mnie wielkim a w zasadzie żadnym zaskoczeniem, że tłumy ludzi będą chciały zobaczyć koncert, ale żeby odświeżać stronę miliony razy w ciągu dwóch godzin to ja się nie spodziewałam. Nie było szans na to, bym kupiła bilet, bo gdy nawet jakimś cudem stronka się załadowała to po sekundzie i tak znów była zbyt obciążona. Tak jak wspominałam, w myślach już godziłam się z faktem, że trudno, że okej, że będą inne koncerty, że przecież OJWCALEAŻTAKMINIEZALEŻYBLABLA. Musiałam pilnie wyjść z domu, więc ostatni raz, naprawdę od niechcenia o godzinie 13 odświeżyłam stronę, nie spodziewając się żadnych fajerwerków i... zdobyłam bilety. Nie żartuję, słowo daję, jak już odpuściłam to się udało (ciekawe, ile jeszcze w życiu mi się uda, gdy odpuszczę chociaż na moment? mam takie jedno pragnienie, ale o tym w innym poście :)). 
Jak już bilety zostały kupione, opłacone i przysłano mi potwierdzenie zakupu to wraz z mężem poskakaliśmy trochę z radości i żeby wyrzucić z siebie nadmiar wachlarzu emocji. Nie dajcie się nabrać - mąż słucha Eda, bo ja słucham. Kocham Go między innymi za to, że wybiera się ze mną na ten występ i że jako jedyny tak w pełni angażuje się w to moje ześwirowanie. :) 
Teraz już emocje trochę opadły i trzeba przyznać, że jeszcze długo sobie poczekam, ponad rok. Mimo to już ustawiłam sobie w aplikacji w telefonie odliczanie do tego dnia. Jak to mąż dziś stwierdził - zawsze się na coś czeka. To prawda, kiedyś czekałam na zaręczyny, potem na wspólne mieszkanie, ślub, zdane prawko (serio, musiałam to ująć w zestawieniu, bo to był jakiś krok milowy w moim życiu, choć póki co pozostaję kierowcą niepraktykującym). To wszystko miało swój czas i minęło. Teraz czekamy na kolejną przeprowadzkę, może jeszcze jakąś niespodziankę (oby! ćśśś, bo jak nie odpuszczę to się nie spełni, mówię Wam!), no i ten koncert!
Gratuluję temu, co to przeczyta w całości, ale wierzcie mi - przelałam w tej notce swoje emocje i wygadałam się tak, jak chciałam (choć jak typowa kobietka gadałam więcej niż zamierzony kwadrans, ale tak to jest, jak ktoś ma tendencję do plotkowania).
Buźka, do następnego!
P.S. 399 dni. ;-)

Czyste mieszkanie - czysty umysł

Cześć!
Chcę się z Wami podzielić moim spostrzeżeniem na temat sprzątania. Jeśli chodzi o mnie to bliżej mi do pedantki niż do bałaganiarza. Uwielbiam, gdy wszystkie moje rzeczy mają swoje miejsce i w tym miejscu leżą. Zdarzają się jednak dni, gdy mi lub mężowi coś się przełoży, przestawi, przerzuci, czegoś nie odłożymy, zapomnimy o czymś i bum... bałagan gotowy. Chyba nie ma co wspominać o tym, że posiadamy kota, dzięki któremu przechodziłabym na coraz wyższy level, gdyby zamiatanie rozsypanego żwirku z kuwety było grą. Niestety w mojej naturze nie ma takiego czegoś jak "olej to!", o nie, nie, nie...  Prędzej bym się wyniosła z mieszkania, niż pozwoliła sobie na oglądanie syfu. :) 
Każdy z nas ma swoje sposoby na relaks. Czasami będzie to basen, czytanie książki, obejrzenie filmu albo zwykła kąpiel lub drzemka pod kocem. Brzmi kusząco i nie powiem, też się w ten sposób relaksuję. Jednak uwielbiam ten stan, gdy wszystko mam w mieszkaniu pod kontrolą. Niektórych może to bawić, gdy w piątek wieczór potrafię latać ze ścierką i odkurzaczem, myć podłogę, układać rzeczy na półce a do tego świetnie się bawić. Sprzątanie na swój dziwny sposób daje mi moment relaksu. Jasne, nie będziemy się oszukiwać, że po godzinnej sesji z detergentami jestem w pełni sił. Nazwijmy to więc aktywnym wypoczynkiem. :) W moim życiu zawsze coś się działo - spokój i monotonia to chyba ostatnie, co mogę powiedzieć. Taki psychologiczny aspekt poczucia kontroli nad tym, nad czym mogę ją poczuć pewnie przełożył się właśnie na to sprzątanie. I wiecie co? Czuję się z tym świetnie!
Coraz częściej słyszę o tym, że ktoś wynajął osobę do sprzątania swojego mieszkania (zaskoczę Was, gdy powiem, że na studiach sama dorabiałam w ten sposób? :) ). Nie twierdzę, że w przyszłości nigdy nie przejdzie mi to przez myśl. Nikt z nas nie ma pojęcia, co nam przyniesie czas. Póki co nie mam dzieci, mam trochę czasu to i mogę sobie pozwolić na sprzątanko - relaksowanko. 
No ale przejdźmy do rzeczy - gdy już nasze mieszkanie lśni czystością to i w głowie jakby wszystko się układa. Wszystko takie spokojne, można usiąść z herbatą w ręce i nacieszyć się chwilą ciszy i harmonii. Piszę to i aż uśmiecham się do siebie na myśl o moim gniazdku, które wiję i sprzątam, aby żyło nam się w nim miło i przyjemnie. Dzisiaj cały świat pędzi i ciągle zrzucają się na nas coraz to nowsze problemy i zadania. W związku z tym dobrze jest stworzyć sobie własną strefę, w której poczujemy, że jesteśmy szczęśliwe.
Czy są tu jakieś młode kobiety, które tak jak ja mają frajdę ze ścierania kurzu? :) 
Jakie macie pomysły na strefę szczęścia w domu?
Copyright © 2014 Damskie opowiesci , Blogger